2005r.

– Co za koszmarna pogoda – pomyślała Ela zerkając na stalowe chmury wiszące nad miastem. Deszcz kroplami drobnymi jak igły zacinał jej w twarz. Poprawiła kaptur na głowie, obracając się lekko od wiatru, który i tak z każdej strony przeszywał zimnem marcowej zawieruchy. Odeszła kilka kroków od przystanku autobusowego, na którym wysiadła, kierując się wzdłuż szaroburej ulicy. Autobus zatrzasnął drzwi i odjechał mlaskając kołami po mokrej nawierzchni. Po obu stronach wybrukowanej drogi ciągnęły się poniemieckie, secesyjne kamienice. Trzeba było mocno się przyjrzeć, by dostrzec ślady dawnej świetności – resztki zdobień wokół okien, aniołki bez nosów nad bramami, kwiaty z obitymi płatkami pod dachami. Zwolniła kroku, jakby na siłę odwlekając nieunikniony, nieprzyjemny moment. Nie lubiła przyjeżdżać w tą część miasta. Nikt, poza mieszkańcami osiedla nie zapuszczał się w te rejony. Od kilku dziesięcioleci, te niegdyś bogato zdobione budynki z powojennymi śladami kul, były mieszkaniami komunalnymi dla najbiedniejszych. Jak to mawiają : brud, smród i ubóstwo. Spojrzała na grupkę młodych chłopców w jaskrawych dresach po drugiej stronie ulicy. Chowali się w bramie kamienicy, szepcząc coś między sobą i żywo gestykulując.

Wyjęła z torebki marchewkowy sok dla dzieci. Rozglądając się po elewacjach, zaczęła obracać butelkę mieszając. Znała już chyba ich wszystkie możliwe smaki, w końcu od dwóch tygodni nie żywiła się niczym innym. Przecierowe soki dla dzieci i banany – to była jedyna kombinacja, która dostępna w każdym sklepie, potrafiła zastąpić pseudo zdrowy posiłek. O normalnym jedzeniu, nie śmiała już nawet śnić. Dni były wypełnione nerwową gonitwą w akompaniamencie udawanego uśmiechu w pracy i łez w domu. Noce – cichą nadzieją na sen bez koszmaru.

 

Odkręciła nakrętkę i odruchowo spojrzała na napis pod spodem: “Życzliwość zawsze powraca”. Przewróciła w duchu oczami, upiła łyk i spojrzała na posępny budynek, górujący za ogrodzeniem. Poszarzałe od brudu żółte i czerwone cegły układały się w harmonijne wzory i szlaczki. Kuty płot i latarnie przy wejściu tworzyły zestaw z kratami w oknach. Nie takimi ciężkimi jak w więzieniu, nic z tych rzeczy. Te układały się ukośnie, tworząc delikatną pajęczynę ażurowych dekoracji. Kunszt i dbałość każdym detalu. Nie to co ta nowoczesna, wyciosana architektura. A jednak pomimo tego ukrytego pod warstwami brudu piękna, nie można było się pozbyć złowrogiego dreszczu na plecach. Cisza na tej ulicy nie była spokojna. Bardziej przypominała moment przed uderzeniem pioruna.

“Nie, to pewnie po prostu ta pogoda” – otarła czoło wzdychając- “Idealna sceneria dla filmu wojennego”.

– Miemy to już z głowy – wymamrotała pod nosem pijąc łyk za łykiem. Przeszła kilka kroków wzdłuż kutego płotu, nieuchronnie zbliżając się do głównego wejścia wysokiego budynku, odcinającego się od ciągu kamienic. Stare, drewniane drzwi, zwieńczone ostrym łukiem, kojarzyły się z jakąś starą szkołą. Jak to się nazywało? ta szkoła, z książek, co teraz nastolatki czytają? Hogward? Jakoś tak. Nawet wieżyczki ma. I zegar na szczycie środkowego portalu.

“Ale te drzewa wyrosły…” – Kasztanowce przed głównym wejściem sięgały już trzeciego piętra, a to trzecie piętro w poniemieckim budynku, więc pewnie normalnie to jakieś piąte by było. Ostatnim razem jak tu była chyba dopiero je posadzono. Ile lat temu to było czterdzieści? czterdzieści pięć?

 

1962r.

 

Sierpień. Środek upalnych wakacji tuż przed tym jak miała pójść do szkoły. Rozgrzana kostka brukowa lśniła od słońca. Mama ubrała ją w białą, lekką sukienkę, obrębioną ręcznie robioną koronką i skórzane białe sandałki, które Ciocia wystała w kolejce w Pewexie. I tak wystrojoną, z kokardą w złotych lokach zostawiła przed wejściem i kazałą czekać. Mała Ela miała wrażenie, że trwa to wieki. Nie było zbyt wiele miejsca, gdzie mogła się schronić przed słońcem. Szeroki, półokrągły podjazd pod główne wejście ozdobiony był rabatkami z aksamitek, jedyne drzewa i krzewy były za płotem, gdzie nie mogła wejść. Było pusto, na ulicy ani żywej duszy. Taki typowy letni dzień, kiedy pewnie wszyscy ludzie byli nad rzeką a koty pochowały się w chłodnych piwnicach. Jedynie szary samochód jej Ojca stał na podjeździe. Idealnie po środku, jakby był dekoracją w materiale Kroniki Filmowej. Krążyła więc po brzegach rabatek, wymyślając sobie zabawy, że na przykład może stawiać nogi tylko na pełnej kostce, nigdy na przecięciu i tak musi obejść wszystkiej rabatki do okoła. Po pewnym czasie przykucnęła obok auta, żeby schować się w jego cieniu. Nie odważyła się usiąść, mama by ją skrzyczałą i wysłała do łóżka bez kolacji jakby ubrudziła tą piękną białą sukienkę.

Nagle usłyszała jęknięcie i w jej stronę potoczyło się zielono czerwone jabłko. Szybko wstała i obróciła się szukając źródła owego dźwięku. Zobaczyła młodą kobietę, która trzymając się za bok ogromnego brzucha stała wśród rozsypanych na chodniku jabłek, gruszek i śliwek.

Proszę Pani ! Prosze Pani! dobrze się Pani czuje? – zawołała Ela, podbiegając do kobiety, próbując jednocześnie ominąć rozsypane owoce.
Tak, nie, nie wiem. Potrzebuję…. oj! Ale kopie! – stęknęła znowu kobieta.
Ja pomogę ! Proszę usiąść proszę Pani.

W tym momencie Ela zdała sobie sprawę, że nie bardzo jest gdzie usiąść na tej brukowej patelni. Rozejrzała się i pisnęła:

O, tam ! Tam są schody! – wskazałą odkrywczo palcem
Dziękuję Ci dziecko, ale to wszystko…- kobiet powoli wyprostowała się – najpierw musze to wszystko pozbierać – westchnęła ocierając drugą dłonią spocone czoło.
Pani usiądzie, ja pozbieram – dalej nalegała Ela i wskazała schody.

Upał dawał się kobiecie we znaki i z nieskrywaną ulgą skorzystała z uprzejmości dziewczynki, powoli ruszając w stronę czterech kamiennych stopni przed monumentalnymi drzwiami. Delikatnie się schylając położyła dłoń na rzeźbionej poręczy a następnie usiadła wzdychając.

Ela chwyciła okrągłe rączki materiałowej torby i podniosła ją z ziemi. Zaczęła zbierać rozsypane owoce z chodnika, co chwilę zerkając na kobietę. Była w wieku jej mamy, chyba. Miała sukienkę na szerokich ramiączkach w żółte, zielone i brązowe pasy, zebraną wstążką nad ogromnym brzuchem. Nie licząc tego brzucha była szczupła, jak jej mama. Ale w przeciwieństwie do Mamy, miała czarne włosy, upięte w wysoki kok i czarne jak dwa małe węgielki oczy, które błyszczały radośnie pomimo widocznego na spoconej twarzy zmęczenia. Ostrożnie wkładała owoce do torby i po kilku minutach niosąc ją oburącz przed sobą zatrzymała się na chwilę przy Syrence Ojca żeby podnieść jabłko, które wyrwało ją z bezruchu kilka minut wcześniej. Postawiła torbę przy nogach kobiety.

Te śliwki to się trochę rozciapciały, ale jabłka i gruszki są całe, tylko się trochę obiły – stwierdziła rezolutnie Ela wskazując efekt swojej pracy.
Dziękuję – odpowiedziała kobieta i zmierzyła Elę wzrokiem, rozejrzała się dookoła po pustej ulicy. Po chwili dodała – Co ty tu robisz dziecko?
Przyjechałam z rodzicami – mała wskazała na Syrenkę zaparkowaną przed wejściem. Chromowane brzegi reflektorów lśniły w promieniach zachodzącego słońca.

Kobieta zmarszczyła brwi patrząc na samochód. Potem na Elę, potem znowu na samochód.

Ale nie widzę ich tutaj…?
Bo na nich czekam. Są w środku – stwierdziła Ela wskazując brodą w stronę posępnego budynku.

Kobieta zamrugała jakby nie rozumiejąc. W końcu stwierdziła odkrywczo:

A! Twój tata jest lekarzem, tak?
Nie proszę Pani, mój Tata naprawia buty.

“Prywaciarz, no tak” – pomyślała kobieta – “Jak inaczej mógłby sobie pozwolić na takie auto. Pewnie jeszcze po znajomości dostał talon pomyślała kobieta. Lepiej nie wiedzieć komu on te buty naprawia”. Nadal zastanawiając się co u licha robi tu córka szewca zaczęła niepewnie:

I … zostawili Cię tutaj samą?
Tak prosze Pani.

Próbując ukryć zdumienie, kobieta zapytała:

A jak się nazywasz dziecko?
Ela Niemiec, a Pani?

Zaskoczona bezpośredniością dziewczynki, kobieta zdążyła tylko pomyśleć, że to wyjątkowo niefortunne nazwisko w powojennym Wrocławiu i odpowiedziała:

Ja nazywam się Helena Likorn. Bardzo miło mi Ciebie poznać – i sięgnęła do torby z owocami pytając – jesteś głodna? – uśmiechnęła się, wyciągając nakrapiane na czerwono jabłko.

Ela była bardzo głodna, czekała tutaj tak długo, aż zaczęło jej burczeć w brzuchu. Ale mama mówiła, że to niegrzecznie zabierać innym jedzenie. Ale ta Pani sama jej je dawała. No i miała całą torbę owoców. Nieśmiało wzięła do ręki owoc i patrząc po sobie podziękowała. W pierwszym odruchu chciała wytrzeć jabłko w sukienkę, ale nie – nie może, przecież sukienka będzie brudna. Helena patrząc za wzrokiem zakłopotanej Eli wyjęła z małej skórzanej torebki  chusteczkę w kwiaty i podała dziewczynce.

Wytrzyj je zanim zjesz – powiedziała ciepło.

Ela usiadła obok kobiety, wytarła jabłko, po czym położyła chusteczkę na kolanach i wgryzła się w soczysty miąższ. Jabłko było słodkie i pachniało ogrodem.

Dziękuję, że mi pomogłaś je pozbierać. Ja chyba nie dałabym rady – Helena uśmiechnęła się słabo.
Prosze bardzo – wymamrotała Ela, jakby nie przyzwyczajona, że ktokolwiek jej dziękował.

Przez chwilę siedziały w milczeniu. Nagle dziewczynka wypaliła:

Skąd ma Pani tyle owoców?
Z działki.
Aha. Co Pani z nimi zrobi? – zapytała Ela gryząc kolejny kęs
Pewnie przetwory na zimę. – Helena spojrzała wzdłuż ulicy powoli przyzwyczajając się do bezpośredniości dziewczynki – Przydadzą się jak maleństwo już będzie na świecie – powiedziała gładząc się po ogromnym brzuchu.

Ela na chwilę zerknęła na brzuch.

Tam w środku jest dziewczynka? – Ela nie odrywała wzroku od jabłka, jakby wstyd i ciekawość walczyły ze sobą w jej główce.
Nie wiem. Wydaje mi się że chłopiec. Mocno kopie, ma dużo siły.
A jak będzie miał na imię?
Jaś.
Mam sąsiada Janka. Też jest silny.

Helena spojrzała na róg swojej chusteczki rozłożonej na kolanach dziewczynki i zapytała:

Nie powiedziałaś po co Twoi rodzice poszli do środka?

Ela przez chwilę obracała w małych palcach na wpół zjedzone jabłko, jakby szukając odpowiednich słów.

Odprowadzają Babcię do Aniołków. – Ela nie podnosząc wzroku obróciła jabłko i ugryzła kolejny kawałek.

“Babcię. Do Aniołków. W tym miejscu. Na miłość boską.” pomyślała Helena. Odwróciła głowę patrząc na wyrastające za ich plecami wejście.

Chyba nie mogą znaleźć odpowiedniego Aniołka, bo strasznie długo tam są. Myśli Pani, że czekają na noc? Ja jak modlę się do mojego Anioła Stróża to wieczorem jak już idę spać. Może Aniołki przychodzą do ludzi tylko w nocy? – wyrzuciła z siebie jednym tchem dziewczynka jakby pytanie Heleny przerwało tamę, którą Ela trzymała w sobie zdecydowanie za długo.

Kobieta zamrugała kilka razy, wciąż nie mogąc się otrząsnąć i próbując zrozumieć całą sytuację. Przeniosła wzrok, na stojący przed nimi szarą syrenkę.

Myślę… myślę, że Aniołki przychodzą po ludzi, o każdej porze- odpowiedziała drżącym głosem Helena – Wiesz, choć czasem przywitanie zajmuje tylko chwilę, to pożegnaniom ciężko wyznaczyć jest koniec. – I objęła ciepłym ramieniem dziewczynkę, posyłając jej lekki uśmiech.

 

2005r.

Ostra melodia dzwonka wyrwała Elę ze wspomnień. Śliskimi od deszczu dłońmi zaczęła szukać komórki w torebce. Rzut oka na wyświetlacz – Mama. “Będzie musiała poczekać” pomyślała Ela, naciskając czerwoną słuchawkę na klawiaturze. Zakręciła niedopity sok i wsunęła do torebki. Spojrzała jeszcze raz na wyrastający przed nią budynek i czerwoną tablicę z białym literami “Specjalistyczny Zespół Psychiatrycznej Opieki Zdrowotnej. Klinika Psychiatrii Akademii Medycznej we Wrocławiu”. Po czym naciągnęła mocniej kaptur i szybkim krokiem ruszyła w stronę drzwi. Nacisnęła klamkę i pchnęła je biodrem. Ciężkie skrzydło ustąpiło z głośnym skrzypnięciem.

W środku panował półmrok, kilka lamp wiszących z wysokiego sufitu dawało ciepłe światło, ale niewystarczające by wypełnić cały hall. Ornamenty na mozaikowej posadzce rozgałęziały się w kierunkach dwóch, przeciwnych skrzydeł szpitala. Mijając obrazy na ścianach pomalowanych beżową farbą olejną,  poszła ku wielkiej, kutej klatce schodowej, pomalowanej na – a jakże – beżowo. Kontury metalowych detali pokrytych kilkoma warstwami gęstej farby straciły dawną wyrazistość. Schody układały się na około, tworząc “studnię” odgrodzoną kratownicą.

“Aż by się prosiło, żeby zamontowali tu windę, przecież jest tyle miejsca! Eh.. pewnie znowu oszczędności, jak w całej tej podłej Służbie Zdrowia” – Ela wchodziła po schodach, krok za krokiem zadzierając głowę w kierunku świetlika na szczycie schodów – “Które to miało być? Drugie czy trzecie piętro? Powiedzieli, żeby zadzwonić domofonem. Na drugim drzwi są otwarte, nie ma domofonu. To chyba jednak wyżej.”

Bzzz. odpowiedział naciśnięty srebrny guzik. Po chwili odezwał się kobiecy głos:

Słucham?
Dzień dobry, ja do Ordynatora.
Prosze poczekać, zaraz podejdę.

Po chwili za drzwiami ozdobionymi witrażowymi szybkami rozległo się odległe szczęknięcie zamka i stukot zbliżających się chodaków. Drzwi otworzyła korpulentna blondynka w seledynowym fartuchu, z mocnym makijażem i pękiem kluczy w dłoni.

Pani poczeka pod dziewiątką, lekarze kończą obchód.

Machnęła ręką w kierunku korytarza pełnego jednakowych drzwi i wyprzedzając Elę zniknęła za ciężkimi drzwiami na końcu długiego korytarza.

Wdech-wydech, jeszcze raz. Ela oparła się o ścianę i wodząc wzrokiem po otaczających ją dekoracjach na ją wąskim korytarzu. To pewnie z jakiejś terapii zajęciowej. Niby normalne te obrazy- kwiaty, drzewa,pejzaże, ale wszystko jakby takie krzywe, malowane niewprawną ręką. Może nawet podobne do siebie? Usiadła na drewnianym krześle pod drzwiami, dźwięk przesuwania metalowych nóżek po linoleum poniósł się po pustym korytarzu przecinając martwą ciszę.  Po kilkunastu minutach zza stalowych drzwi szybkim krokiem, stukając drewniakami, wyszła wysoka kobieta o przenikliwych czarnych oczach i ciemnych włosach przyprószonych srebrnymi niteczkami. Spod białego kitla wystawały granatowe jeansy i czarny golf. Była chyba młodsza od Eli, a może to jej brak makijażu sprawiał, że wydawała się być młodsza niż była? Zwolniła kroku, skinęła w stronę Eli i położyła rękę na klamce drzwi z tabliczką “Dyżurka lekarzy”.

Pani do…? – spojrzała przyjaźnie na Elę.
Do ordynatora.
To w takim razie do mnie. Janina Likorn-Biały. – powiedziała podając Eli ciepłą dłoń – W czym mogę pomóc? – jej czarne oczy uśmiechały się radośnie.