Aniela była złą wiedźmą. Bardzo złą. Nie w sensie jakości. Bez zbędnej skromności jakościowo była świetną wiedźmą, może jedną z silniejszych. O ile historie babki Izabeli były prawdziwe, po tym jak na skraju pierwszej wojny światowej Międzynarodowe Gremium Czarodziejskie, postanowiło zablokować najsilniejsze żyły energii, by nie można było wykorzystać ich podczas przepowiedzianych na kolejne dziesięcioleci wojen, każdy kto potrafił w jakikolwiek sposób użyć magii musiał być niezwykle utalentowany. Nie bardzo w to wierzyła do momentu gdy na dziesiąte urodziny dostała Szarą Księgę od babki Izabeli. W zasadzie to nawet jej nie dostała. Babka cisnęła nią w dziesięcioletnią Anielę podczas  imprezy urodzinowej dziewczynki. Z pogardą i zawodem wypisanymi na zasuszonej twarzy wysyczała tylko;

– Nie wiem jakie licho sprawiło, że wybrała ciebie. Najwyraźniej się nadasz. Mam nadzieję, że się nie myli, bo ja nie dałabym za to złamanego pazura. 

Po czym odwróciła się i odeszła, nie burknąwszy nawet głupiego sto lat. Zostawiając wnuczkę z siniakiem na ramieniu i księgą pod nogami. Później Aniela wielokrotnie sama siebie pytała dlaczego w ogóle ją podniosła i żadna z przychodzących jej do głowy odpowiedzi nie była satysfakcjonująca, ale wtedy, gdy jej palce zetknęły się z szarą, wyślizganą przez palce poprzedniczek, skórą już wiedziała. Wiedziała, że wszystkie historie które opowiadała babka Izabela były prawdziwe. Wszystkie opowieści, które sprawiły, że na jej widok rodzina uśmiechała się z pobłażaniem, a co dosadniejsi kręcili korbkę w okolicach skroni, wcale nie są wymysłem zagubionego umysłu. Energia, moc, wiedza, wspomnienie niezliczonej rzeszy przodkiń, załaskotały ją w podbrzuszu i wycisnęły łzy spod powiek. Rozumiała to. Znała je wszystkie, choć imiona większości z nich ginęły w mroku czasu. Tęskniła za nimi i za tym co wszystkie łącznie z nią utraciły, a czego namiastkę właśnie trzymała w rękach. Jednak zanim to uczucie przynależności, odnalezienia i zrozumienia ogarnęły ją mgłą euforii, do dziesięcioletniej Anieli dotarło coś jeszcze. Dotarło do niej, że gdy w drugiej klasie chciała jechać na wycieczkę na którą nie było już miejsc, a potem Tomek złamał nogę i jednak pojechała, to nie był przypadek. Tak jak nie było przypadkiem, że Karol rozbił nos poślizgnąwszy się na śniegu, zaraz po tym jak natarł ją śniegiem, gdy wracała ze szkoły. Ani gdy jej siostra Gośka podarła piękną błękitną sukienkę z falbankami po mamie o której Aniela marzyła, a Gośka wiedząc to wydębiła ją od babci Kasi, choć nigdy nie lubiła falbanek. Tak jak wiele innych bardziej lub mniej złych rzeczy, które przydarzyły się otaczającym jej ludziom, zawsze wtedy, gdy z ich powodu źle się poczuła, lub stanęli na drodze do tego czego pragnęła. Do końca tamtego dnia chodziła z przyklejonym do twarzy uśmiechem i rozżarzonym przerażeniem palącym pod skórą, bo wiedziała, że jest niezwykle utalentowaną, ale i  złą wiedźmą.

*

Marta wpatrywała się w pożółkłe, delikatne stronice księgi i mimo najszczerszych chęci nadal niczego nie rozumiała. Był początek marca i w najbliższych dniach czekały ją trzy duże egzaminy, których nie udało jej się zaliczyć w sesji. Dlatego właśnie odwiecznym zwyczajem wszystkich studentów, zamiast się uczyć, po raz tysięczny próbowała rozszyfrować stare tomiszcze, należące do mieszkającej w sąsiednim pokoju Anieli. Porozrzucane dookoła słowniki na niewiele się zdały. Za każdym razem okazywało się, że kolejny raz spudłowała. A była  już pewna, że tym znalazła odpowiedni język i wreszcie rozszyfruje setki stron odręcznych zapisków, umieszczanych na kartach przez co najmniej dziesiątki różnych dłoni. Wpatrywała się więc tępo w jedną z kartek zapisaną w miarę czytelnych charakterem. Momentami, gdy ze zmęczenia oczy uciekały w nieoczekiwanym zezie, na granicy pola widzenia pojawiało się słowo wyglądające niemal znajomo, ale gdy tylko skupiała wzrok szlaczki literek były równie obce jak chwilę wcześniej. 

Co prawda Aniela rozumiała księgę, a przynajmniej tak utrzymywała. Nie miała jednak pojęcia w jakim języku ją spisano, skąd go zna, a do tego kategorycznie odmawiała czytania księgi tak by Marta mogła zanotować transkrypcję chociażby jednego rozdziału i być może na jego przykładzie rozgryźć resztę. W zasadzie, Aniela bez przerwy powtarzała, że najchętniej oddałaby księgę i zapomniała o jej istnieniu, ale z jakiegoś powodu nie mogła tego zrobić, co jej współlokatorkę akurat cieszyło, bo tak długo jak mieszkały razem, mogła pastwić się nad nieszczęsnym tomem w nadziei, że pewnego dnia zwycięży w tej nierównej walce. Nie miała w tym jakiegoś szczególnego celu, ale znała biegle trzy języki, w czterech kolejnych potrafiła się porozumieć na podstawowym poziomie zaś rozpoznać kolejnych kilka. Zaś szlaczki w oprawionej w szarą skórę księdze nie mówiły jej zupełnie nic rzucając nieme wyzwanie, które musiała podjąć. 

*

Odgłos grzmotu sprawił, że podskoczyła zaskoczona. Kiedy zaczęła się burza? Musiała na moment przysnąć z policzkiem przyciśniętym do szorstkiej, pachnącej kurzem i ziołami stronicy i przegapić, gdy się ściemniło. Zegarek wskazywał dziesięć po dwudziestej pierwszej, a deszcz z zaciętością zacinał w szyby. Dźwięk był głuchy i rytmiczny, jak gdyby stado koni pędziło po chodniku. 

– Wszystko w porządku? 

Marta podskoczyła ponownie, słysząc cichy głos.

– O żesz kurcze! – wrzasnęła – Musisz się tak zakradać?

Stojąca w drzwiach Aniela uniosła brew.

– Krzyknęłaś, więc przyszłam sprawdzić czy nic ci nie jest 

– A co miałoby mi się stać? – prychnęła Marta wciąż roztrzęsiona – Jestem tu tylko ja i ta księga…

– Właśnie dlatego przyszłam sprawdzić – powiedziała Aniela zupełnie poważnie.

Marta machnęła ręką. 

– Przysnęłam, obudził mnie grzmot.

– Grzmot? – Aniela przyglądała jej się badawczo.

– No burza – Marta zacięła się. Aniela nie miała w zwyczaju jej podpuszczać ani robić sobie głupich żartów, tymczasem minę miała coraz bardziej zatroskaną.- Deszcz, burza…

Umilkła zdając sobie sprawę, że nie słyszy już rytmicznego stukania. 

– Nie padało? – zapytała nagle pobladła.

– Ani nie grzmiało – potwierdziła Aniela. 

– Jak to… co to… – Ponownie zamilkła widząc, że tym razem twarz Anieli robi się bledsza, a zatroskanie ustępuje niepokojowi i skupieniu.

– Nie wiem… – odpowiedziała w końcu półgłosem, który nie drżał mimo napięcia, które z niej biło – ale jestem niemal pewna, że ma coś wspólnego z gościem, który do nas zbliża. 

Marta nie zapytała jakiego gościa ma na myśli. Zamiast tego instynktownie zamknęła księgę i pospiesznie wsunęła ją do szuflady w biurku. 

Teraz i ona słyszała odgłos niespiesznych kroków, zmierzających w ich kierunku. 

*

Zanim właściciel obutych w ciężkie buty nóg dotarł do pokoju, gdzie Janek i Beata oglądali razem serial, skuleni na wersalce, Aniela zdążyła uprzedzić ich, żeby nie odzywali się niezależnie od tego co zaraz się wydarzy. Beata chciała zaprotestować, ale nie zdążyła, gdyż z korytarza wyłoniła się dziwna postać. Przypominała mężczyznę w lekkiej, skórzanej zbroi, ale w jego twarzy i niemal nieruchomych oczach było coś gadziego.Nikt z czterech obecnych w niewielkim salonie studenckiego mieszkania nie zapytał jak mężczyzna wszedł do środka podczas, gdy drzwi były zamknięte od środka. O domofonie nie wspominając.

Bohaterowie na ekranie komputera nadal wymieniali się kąśliwymi uwagami niepomni na nagły brak zainteresowania widowni. 

– Witaj Anielo, córo wiedźm, opiekunko Szarej Księgi – pokłonił się przybysz.

Aniela odpowiedziała na pozdrowienie oszczędnym, ale pełnym szacunku skinieniem, pozwalającym zamaskować zaskoczenie. 

– Czym zasłużyłam sobie na twe łaskawe odwiedziny, zacny… – nie dokończyła, dając mu możliwość przedstawienia się. 

– Zmeu, zwijcie mnie Zmeu, pani – głos miał niski i zachrypnięty, jakby nie często miał okazję go użyać – Przybywam, by odebrać własność mego pana, przed laty podarowaną twemu rodowi.

–  Szarą Księgę… – wyrwało się Marcie, zanim zdążyła się ugryźć w język. 

Aniela zgromiła ją wzrokiem, a przybysz znacząco się ożywił.

– Otóż to – potwierdził – Mój pan, którego zamek rozpościera się nad…

– Kim jest twój pan? – przerwała mu Aniela głosem tak chłodnym i opanowanym, że tylko znająca ją najdłużej Marta wyczuła w nim ledwie słyszalną nutę paniki.

– Mój pan – wycedził Zmeu – Żniwny Król, którego imię powinnaś doskonale znać, wiedźmo, żąda zwrotu własności – oznajmił tym razem bardziej stanowczo i potoczył po zebranych zmrużonymi oczyma.

Obecni w pokoju mimowolnie się skulili. Aniela zignorowała jego wyciągniętą rękę.  Nigdy nie słyszała o Żniwnym Królu. Podejrzewała, że gdyby otworzyła przez ostatnie piętnaście lat księgę więcej niż dwa razy, pewnie wiedziałaby kim jest, ale nie było już na to czasu. Zmeu jej się nie podobał, podobnie jak jego ton. Zawsze marzyła o tym, by nigdy nie dostać tej cholernej książki, ale nie wyobrażała sobie by ją oddać tej dziwacznej istocie, nie mając pojęcia, czy pochodzi faktycznie od jego pana. Nie mówiąc o pokoleniowym dziedzictwie którego siłę czuła ilekroć dotykała okładki, co wbrew pozorom robiła często. Choć treść zawarta w woluminie napawała ją lękiem, energia którą nosiła w sobie była jej częścią od pierwszego dnia, gdy popłynęła przez jej drżące dłonie. 

Nie miała pojęcia co ta istota może im zrobić, bo że jest w stanie ich skrzywdzić wyczuwała bez najmniejszych wątpliwości, choć dzielił ich cały pokój. Nie musiała patrzeć na Beatę, Janka i Martę, by czuć ich wibrujący dookoła strach. Wiedziała, że nie może oddać księgi i nie miała pojęcia jak tego dokonać. 

– Nie możemy oddać Szarej Księgi – usłyszała za swoimi plecami niespodziewanie. Marta zrobiła nieśmiały krok, a potem jeszcze jeden i kolejny. – Nie możemy oddać księgi, dopóki cały sabat nie wyrazi na to zgody.

– Sabat? – Zmeu zadał pytanie, które cisnęło się również na usta Anieli. 

– Tak, sabat, wszystkie czarownice, które…

– Wiem, co to sabat, dziewko – warknął Zmeu, wyraźnie rozsierdzony – Nie uprzedzono mnie, że jeszcze jakiś istnieje…

– Jak widać, istnieje – Aniela również postąpiła do przodu blokując drogę ucieczki Marcie, która zaczęła cofać się widząc wściekłość w gadzich oczach przybysza – Szara Księga jest własnością wszystkich wiedźm sabatu, a ja jako opiekunka muszę uszanować ich wolę. 

Tym razem to Zmeu cofnął się nieznacznie. Najwyraźniej nie był przygotowany na jakikolwiek opór. 

– Niech więc będzie i tak – zadecydował po chwili, wracając do poprzedniej chłodnej uprzejmości – Macie czas do nowiu, by powiadomić… sabat… potem wrócę po własność Żniwnego Króla.  

Dźwięk dzwoniącego telefonu był tak niespodziewany w pełnej napięcia ciszy, że wszyscy podskoczyli i mimowolnie zerknęli w kierunku z którego dochodziło rytmiczne nawoływanie urządzenia, a gdy oderwali od niego wzrok, Zmeua już nie było. 

– Ja pierdole – jęknęla Beata, łapiąc powietrze tak zachłannie, jakby zapomniała oddychać przez ostatnie kilka minut. 

– Aniela – Janek zatopił w niej zatroskane spojrzenie  – Co to do cholery było?

– Nie jestem pewna, ale mam podejrzenia… – mruknęła zamyślona.

– Aniela! 

Westchnęła bez entuzjazmu i opadła w pamiętający lepsze czasy fotel, starając sobie przypomnieć jedną z historii babki Izabeli, którą słyszała najczęściej. Historię jej rodziny.

– No cóż, wygląd na to, że chyba faktycznie jestem wam winna pewną opowieść – przyznała niechętnie.

 *

– I ja mam w to uwierzyć? – żachnęła się Beata, gdy Aniela w końcu skończyła i rozparła się w fotelu czekając na ich reakcję. 

– Twoja sprawa – odpowiedziała spokojnie. 

– Jesteście zdrowo jebnięte, a to przedstawienie, nie wiem co miało na celu, wcale nie było śmieszne – popatrzyła na Anielę i Martę – Nie wiem jak możesz z nimi mieszkać – tym razem zwróciła się do Janka, po czym poderwała się z miejsca i wyszła nie żegnając się z nikim.

– Może powinieneś za nią pobiec? – zasugerowała Marta.

Janek wzruszył ramionami. 

– Niby czemu? Na własne oczy widziała tego dziwnego kolesia, który zjawił się znikąd, a potem rozpłynął w powietrzu – wzdrygnął się – Założe się, że tak jak ja czuła tę dziwną energię, która od niego promieniowała. W innych okolicznościach wszystko co mówiłaś mogłoby brzmieć absurdalnie, to że magia istnieje, że ją splątano jakimś potężnym zaklęciem, że gdzieś tam za granicą naszego świata istnieją inne, wypełnione stworami i zjawiskami w które chyba nikt już nie wierzy. Brzmiałoby cholernie głupio, gdyby nie to co widziałem i poczułem. To nie był zwykły człowiek, a w dodatku chce twoją dziwną książkę. Jeśli czegoś potrzebujesz, jestem do dyspozycji.

Aniela odezwała się dopiero po dłuższej chwili, podczas której walczyła ze wzruszeniem jakie dopadło ją po słowach Janka, który bez najmniejszej wątpliwości uwierzył w każde jej słowo, chociaż sama wciąż nie była pewna na ile są prawdziwe. Udając, że usilnie nad czymś myśli opanowała oddech i wzbierające łzy, więc gdy ponownie się do nich zwróciła była opanowana jak zwykle.

–  Tak naprawdę, to będę potrzebowała twojej pomocy

Janek uśmiechnął się nieprzyzwoicie radośnie biorąc pod uwagę dziwną sytuację w której się znajdowali.

– To co robimy? – zapytał szybko.

– Wiesz, że to nienormalne ekscytować się w sytuacji, gdy jakieś dziwne, nadnaturalne niebezpieczeństwo wisi nad naszymi głowami, prawda? – zapytała unosząc brew, ale widząc, że chłopak nie ma zamiaru przestać się szczerzyć, machnęła ręką i dokończyła – Rano jedziemy do jedynej wiedźmy jaką znam –  I ostatniej osoby, którą chciałabym prosić o pomoc, dodała w myślach, ale wychodziło na to, że nie do końca miała wybór.

*

– Jesteś pewna, że to tu? – zapytała Marta, wychylając swoją kudłatą głowę pomiędzy siedzeniami starego forda należącego do Janka.

Aniela nie odpowiedziała. Zerknęła tylko na Martę z ukosa.

– No co, tak tylko pytam – żachnęla się tamta, ale jej głowa zniknęła.

Janek zjechał z Wisłostrady zgodnie z zaleceniem nawigacji. Wąska dróżka między drzewami zaprowadziła ich dookoła palisadowego ogrodzenia na wypełniony po brzegi parking. 

– Co to za miejsce? – zapytała Marta.

– Warownia Jomsborg, urządzają tu historyczne rekonstrukcje i inne imprezy w tym temacie. Na nasze szczęście mają coś dzisiaj, inaczej musielibyśmy jechać przeszło dwieście kilometrów. 

Janek i Marta skierowali się w kierunku wejścia do osady, ale Aniela poprowadziła ich między drzewa. 

– Wiedźmy nie mieszkały w osadach – wyjaśniła – Gdzieś tu powinien być…

Zanim skończyła zobaczyli ogonek osób ustawionych do przycupniętego między drzewami namiotu z jasnego płutna, tuż obok niego płonęło wysokie ognisko, trzaskające wesoło. Kolejka składała się w większości kobiet, choć można było dostrzec kilka par, a nawet sporą grupę nastoletnich chłopców co jakiś czas wybuchających rechotem.

Pogoda nie rozpieszczała, a kolejka posuwała się powoli. Aniela mimo chłodu wolałaby stać przez resztę dnia przed namiotem niż zanurzyć się między jego poły. Janek i Marta instynktownie milczeli wyczuwając jej zdenerwowanie, ale chłopak w ramach pokrzepienia stanął na tyle blisko, by ich ramiona stykały się ze sobą. Uśmiechnęła się słabo, choć zupełnie nie miała na to ochoty. Gdy wreszcie nadeszła ich kolej poleciła przyjaciołom zostać na zewnątrz. Weszła drżąc, choć ognisko dawno przegoniło chłód wiosennego popołudnia.

W środku było jasno, materiał przepuszczał promienie słońca. W rozstawionych na podłodze misach żarzyły się kawałki drewna, najwyraźniej posypane wonnymi ziołami, bo zapach w pierwszym momencie oszałamiał i wyciskał łzy z oczu, ale Aniela znała to zbyt dobrze, by zrobiło na niej wrażenie.  

– Chyba ręka mi się omskła przy bieluniu do kadzidła, bo najwyraźniej mam omamy – przywitał ich zdegustowany głos kobiety siedzącej na czymś w rodzaju drewnianego tronu pokrytego zwierzęcymi skórami. 

– Też bym wolała, żeby tak właśnie było – odparowała Aniela, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że ton jej głosu, choć o wiele młodszego, brzmiał niemal bliźniaczo. Przeszło jej przez myśl, że powinna porządnie wyszorować język mydłem, zamiast tego dodała: – Witaj, babciu. 

– Co cię sprowadza, niewydarzone nasienie? 

– Dużo płacą za robienie za udawaną wróżkę na festynie? – odcięła się wnuczka z lodowatym spojrzeniem utkwionym w zmrużone oczy babki, mające dokładnie ten sam zielono-brązowy odcień. Były do siebie podobne o wiele bardziej niż którakolwiek by chciała i skłonna była przyznać. Mierzyły się dłuższą chwilę. Aniela odpuściła pierwsza. Nie dlatego, że nie mogła znieść spojrzenia, ale dlatego, że mimo całej niechęci do matki swojej matki, potrzebowała pomocy. 

– Żniwny Król przysłał swojego sługę, by odebrał nam księgę – odezwała się w końcu ze ściśniętym gardłem. Całą noc spędziła na wertowaniu księgi i to co w niej znalazła wcale nie napawało jej optymizmem.

– Więc ją oddaj – staruszka nonszalancko wzruszyła ramionami z obojętną miną – Nigdy jej nie chciałaś. Problem z głowy.

Aniela nie mogła uwierzyć w to co usłyszała. 

– Przecież tam jest wszystko, co nasza rodzina odkryła przez te wszystkie pokolenia – zaklęcia, rytuały, przepisy…

– Ale ty nie dodałaś żadnego, prawda? – przerwała jej – Żadnego też nie spróbowałaś użyć. Otworzyłaś ją chociaż przez te wszystkie lata? – Babka Izabela z każdym słowem kipiała coraz wyraźniejszą wściekłością. – Książka jak książka, jeśli dla ciebie nic nie znaczy, to w czym problem? Skseruj, przepisz, zrób zdjęcia tym ustrojstwem, które każde z was nosi teraz w kieszeni, a potem oddaj Królowi, to co jego…

– Ta księga nie jest jego! – wybuchnęła Aniela – Jest nasza! Moja, twoja, mamy, moich córek i ich córek! Może i podarował nam oprawę, ale wszytsko co w środku to nasze dziedzictwo. Tożsamość. Tego nie można odbierać – dyszała ciężko, czując jak na opanowanej zazwyczaj twarzy płoną rumieńce wzburzenia. 

– A więc to poczułaś – Izabela uśmiechnęła się pierwszy raz odkąd Aniela pamiętała, uśmiech był drapieżny i krzywy, jakby nie do końca pamiętała jak to się robi, ale bez wątpienia to on wykrzywiał wąskie wargi kobiety – Może jednak nie jesteś taka beznadziejna jak myślałam…

Aniela wciąż dyszała po wybuchu, a rozgorączkowany umysł nie wiedział co odpowiedzieć na ten komplement i przytyk w jednym, co Izabela skwapliwie wykorzystała.

– Żadna z moich córek nie odziedziczyła aktywnego daru, blokada była jeszcze wtedy zbyt mocna, ale im dłużej patrzę na ciebie… – urwała i zamiast dokończyć zmieniła tor: – Więc jej nie oddawaj, księgi, jeśli wreszcie poczułaś to co od zawsze miała ci do zaoferowania. Nie oddawaj jej i wreszcie zrób z niej użytek.

– Ale jak? – jęknęła Aniela, babka zawsze sprawiała, że jej opanowanie pryskało jak mydlana bańka.  

Izabela w zamyśleniu przerzuciła między palcami trzy wielościenne kostki, których jeszcze chwilę tam nie było. Cmoknęła i rzuciła je na podłogę. Dwie spadły na udeptany grunt, zaś trzecia wpadła do misy z jabłkami. Wyjęła ją ostrożnie i pokiwała głową z aprobatą. 

– Tak jak zawsze – Spojrzała wnuczce w oczy z dziwnym blaskiem satysfakcji – Zwyczajnie, nie chciej jej oddać.

Aniela poczuła jak znajomy prąd przebiega od jej kości ogonowej, przez kręgosłup, ramiona aż do czubków palców. 

– Zwyczajnie – powtórzyła uśmiechając się ze zrozumieniem – Jak zawsze – niemal zachichotała.

Kiwnęła głową  i już miała wybiec, ale na odchodne odwróciła się jeszcze do babki i dodała:

– Poczułam to już wtedy, za pierwszym razem 

Za jej placami babka Izabela rozciągnęła wąskie wargi w uśmiechu łączącym w sobie dumę, radość i niedowierzanie. Uśmiechu, którego za nic w świecie nie pokazałaby wnuczce.

*

– I co zrobimy? Będziemy walczyć? Schowamy księgę w specjalnym miejscu – szczebiotała Marta, gdy wracali do samochodu. 

– Coś lepszego – uśmiechnęła się przygryzając dolną wargę z podekscytowania. 

– Lubię jak się uśmiechasz, ale teraz trochę się ciebie boję – przyznał Janek.

– Miejmy nadzieję, że jutro wieczorem Zmeu poczuje dokładnie to samo, tylko bardziej. 

 *

Aniela była złą wiedźmą. Bardzo złą. Nie w sensie jakości. Bez zbędnej skromności jakościowo była świetną wiedźmą, może jedną z silniejszych i pierwszy raz w życiu doskonale wiedziała, jak dobrze to wykorzystać.