Zauważyłem mój błąd dopiero, gdy wróciłem do jaskini. Moich uszu dobiegł krzyk – nieznany i nieoczekiwany. Spodziewałem się wysokiego pisku, który wprawiłby ściany mojego legowiska w drżenie i wprawiłby moje serce w radosne drganie. Ogromnym rozczarowaniem był niski wrzask, który wcale nie powodował wibracji, jedynie irytację.
Mężczyzna nie był już młody, ale szczupły, więc wyjaśniało to poniekąd moją pomyłkę. Oślepiony południowym słońcem brałem, co błyszczało i nie wyglądało jak beczka. Z zasady musiała to być księżniczka, bo tylko one eksponowały tak bardzo świecidełka i były wyższe niż szersze. Ludzcy samce mieszkający w zamkach zwykle przypominali dzikie świnie. Ten był najwyraźniej wyjątkiem.
Przyjrzałem mu się z irytacją. Nawet ta dziwna narzuta, którą nosił, wyglądała jak sukienka. Wprawdzie otwarta z przodu, ale może rozdarła się w trakcie lotu, gdy człowiek się szarpał w moich szponach. I choć prawie pogodziłem się z moim błędem, nie wiedziałem, co z tym zrobić. Postanowiłem gopóki co zatrzymać z nadzieją, że samce też są użytecznymi zabawkami.
On zdawał się być innego zdania. Księżniczki zazwyczaj chowały się w jakimś kącie i szlochały bez końca, aż po dwóch dniach im przeszło. Ten tutaj przestał krzyczeć, gdy zauważył, że mu się przyglądam. Podniósł głowę, by spojrzeć mi w oczy i korona spadła mu z brzękiem z głowy. Ignorując mnie, odwrócił się i pochylił, by ją podnieść. Umieścił ją znowu na głowie i wyprostowany skierował się do wyjścia z jaskini.
Obserwowałem, jak sztywno lecz zdecydowanie się ode mnie oddalał. Spodziewałem się płaczu jak u księżniczki, ale on zawrócił i z dzikim krzykiem zaczął biec w moją stronę, gdy zorientował się, że stąd można jedynie uciec w śmierć. Ludzie nie umieją latać, więc spadłby i zginął, gdyby próbował pójść dalej. Delikatnie go od siebie odczepiłem, gdy uwiesił się na mojej nodze w celu, którego nie rozumiałem. Dalej krzyczał. Dopiero gdy z nozdrzy wymknęło mi się kilka iskier, uspokoił się i odsunął aż do przeciwległej ściany.
Oddychał ciężko. Tak jak księżniczka, gdy się zmęczyła. On jednak posapał krótką chwilę, po czym rozejrzał się dookoła. I pobiegł w głąb jaskini. Nie poszedłem za nim, bo wiedziałem, że nie było tam innego wyjścia. Usłyszałem odgłosy metalu uderzającego o metal. Lawina metalu.
Żadna księżniczka nie zaczęła grzebać w skarbcu już pierwszego dnia. Zwykle zaczynało się to, gdy kończyła się faza płaczu. Samce najwyraźniej bardzo się od nich różniły. Jeśli chciałem mieć ich częściej, musiałem się nauczyć, jak się z nimi obchodzić.
A potem znów słyszałem zbliżający się do mnie krzyk i poczułem nieprzyjemne uderzenie w nogę. Nie bolało jednak. Spojrzałem w dół i zobaczyłem moją nową zabawkę, która próbowała wbić mi kawałek stali między łuski.
– Walcz, tchórzliwa bestio! Nie weźmiesz mnie żywcem! Jakem król, poddaj się i giń!
Nie wiedziałem, czym jest król, ale nie zamierzałem ginąć tylko dlatego, że jakiś mi kazał. Drugą łapą pacnąłem go lekko. Krzyknął z bólu, gdy jego ciało uderzyło o kamienną ścianę. Pochyliłem się nad nim, by sprawdzić, czy jeszcze działa. Na szczęście nie popsuł się całkiem. Nie było krwi.Uspokojony zdecydowałem się ruszyć na polowanie. Oboje musieliśmy coś jeść.
Spodziewałem się miłego i krótkiego lotu, zamierzałem zabrać ze sobą jakąś tłustą owcę – co nie jest łatwo stwierdzić przez tę ilość wełny – lecz gorzko się rozczarowałem. Obniżyłem lot, gdy w moją stronę zaczęły lecieć strzały. Mnóstwo. Ze wszystkich stron. Wezbrał się we mnie ogień i zionąłem, a swąd palonego mięsa dotarł do moich nozdrzy. I krzyki. Ból. Śmierć. I owca. Na wszelki wypadek wziąłem dwie. Kto wie, co ci ludzie sobie znowu wymyślili.
Lekko poobijany wróciłem do jaskini.
Król już nie był nieprzytomny. Nie sprawiał jednak wrażenia całkiem obecnego duchem. Gdy rzuciłem jedną owcę obok niego, poderwał się i krótko krzyknął. Piskliwie. Bardziej jak księżniczka. Od razu nabrałem wobec niego większej sympatii.
Rozciąłem owcę pazurami, żeby miał lepszy dostęp do mięsa, ale zamiast zabrać się za jedzenie, zwymiotował tuż obok. Zdecydowanie nabierał coraz większego podobieństwa do księżniczki. Nauczony doświadczeniem wypuściłem trochę ognia, by podpiec owcę. Rozumiałem to, surowe mięso nie musi każdemu smakować. Król zatoczył się do tyłu i upadł. Gotowy posiłek go jednak nie interesował. Człowiek schował się w kącie i patrzył z przerażeniem.
Niech mnie w zad pocałuje, niewdzięcznik. By podkreślić moją urazę, odwróciłem się do niego ową częścią ciała i uderzyłem głośno ogonem o podłogę. Zabrałem się za jedzenie własnej owcy. Nie zaszczyciłem króla spojrzeniem, gdy po skończonym posiłku poleciałem wygrzać obolałe łuski na słońcu.
Nie udało mi się zbyt długo odpocząć, bo kolejna grupa uzbrojonych ludzi biegła w moją stronę w tych swoich śmierdzących na kilometr butach i zaczęła znowu do mnie strzelać.
– Za króla! – krzyczeli. – Giń, potworze!
Rozpostarłem skrzydła i już miałem się wznieść, by z góry zionąć na nich ogniem, gdy na nadciągnęły burzowe chmury i zaczął padać deszcz. Niechętnie przełknąłem kulę ognia i postanowiłem wrócić do jaskini. Ten cały król sprawiał bardzo dużo kłopotów, uznałem. Trzeba się go pozbyć.
Wbrew moim myślom siedział on jednak grzecznie blisko wejścia, gdzie sięgało jeszcze światło. Czytał książkę. Jedna z księżniczek mi wyjaśniła, że te dziwne kanciaste przedmioty zawierają w sobie historie i czasem mi czytała. Nie rozumiałem, o co tyle zamieszania, ale sprawiało jej to radość, więc wsłuchiwałem się w jej głos. Mnie bardziej interesowały te błyszczące klejnoty, którymi owa książka była ozdobiona. Król jednak cicho czytał. Na mój widok porzucił jednak przedmiot i znowu krzyknął ze strachu.
Zaczął uciekać w głąb jaskini. Po drodze zauważyłem, że odrobina jego owcy zniknęła. Może król był nieśmiały i wolał jeść w samotności? Dlatego tak źle reagował na moje towarzystwo? W takim razie miał naprawdę straszne życie, skoro tylu innych ludzi go szukało. Zacząłem mu trochę współczuć. Niemniej nie zamierzałem prowadzić tak stresującego życia. Księżniczki były o wiele łatwiejsze w obsłudze. I za nimi biegały pojedyncze osoby, nie całe stada.
Złapałem go, gdy uciekał, i zacząłem wyciągać z jaskini. Korona znowu zlatywała mu z głowy, ale kurczowo ją trzymał. Nie zamierzałem mu na to pozwolić. Potrząsnąłem królem, aż usłyszałem dźwięk metalu uderzającego o kamień. Człowiek dalej się szarpał i próbował sięgnąć po moją błyskotkę, ale już byliśmy przy wyjściu z jaskini i podnosiłem się do lotu. Nawet perspektywa zmoczenia skrzydeł wydawała się lepsza niż zatrzymanie go na dłużej.
Niech wraca do zamku.
Ale korona zostaje.