Było nas ośmiu. Ośmiu wspaniałych. Ośmiu mężnych i dzielnych. Pradawne księgi określały nas różnymi mianami, lecz najczęściej mówiono na nas bəxş edilmişdir, co w języku starego ognistego ludu oznaczało obdarzeni. Każdy z nas objawiał inny talent. Byli i odważni i charyzmatyczni. Silni i zdyscyplinowani. Pracowici i sumienni. Lojalni i pełni pasji. Ja otrzymałem w darze pasję i choć z początku wielu we mnie wątpiło, później uświadomili sobie, że tylko pasja zdołała utrzymać mój wewnętrzny ogień przy życia.
Ziemia Ognia, w moim ojczystym języku zwana Atəş Torpağı, konała w niewyobrażalnie bolesnych mękach. Spętana okowami mrozu gleba wydawała ostatnie tchnienia. Plony umierały, skazując ognisty lud na klęskę głodu. Zrozpaczeni i zamknięci w domach ludzie, modlili się do płomiennego bóstwa, składając mu obfite ofiary – ostatnie żywe zwierzęta i zjełczałe tłuszcze. Na Ziemi Ognia zapanował chaos. Potężny i nieprzejednany w swych wyrokach władca Agarion, nie mogąc znieść dłuższego cierpienia ludu, którym władał, podjął ostateczne kroki. Przywołał do siebie ośmiu młodzieńców – tych, o których mówiono, że spotkali się z zaszczytem bliskiego obcowania z ogniem. Wśród nich byłem i ja. Błagano nas, byśmy udali się w stronę gór w poszukiwaniu największego nosiciela ognia. Tego, który zapoczątkował istnienie naszej Ziemi – wielkiego Yanğın Ejdaha,Ognistego Smoka. Polecono, byśmy udali się do Odlu Məbəd – najstarszej i najznamienitszej świątyni, w której władca ognia Agarion w obecności kapłanów namaścił nas świętym olejem i naznaczył piętnem ognia.
Na środku świątyni znajdowała się wysoka, kamienna konstrukcja. Jej wierzchołek zdobiła korona wiecznego i gorącego ognia. Kapłani uważali ją za największy dar tej ziemi. Za pierwsze tchnienie ognistego smoka, które pozostawił po sobie w darze, dla czczącego go ludu. Ogień płonął nieprzerwanie od setek tysięcy lat, od momentu, w którym narodziło się nasze plemię. Jednak, gdy powietrze przeszył lodowaty miecz, a ziemia ukruszyła się pod jego naporem, zrozumieliśmy, że serce Ognistego Smoka powoli zaczęło umierać. Tylko w nim dopatrywaliśmy naszego ratunku, dlatego wraz z innymi obdarzonymi, przyjąłem odrobinę tchnienia naszego najwyższego bóstwa. Pochłonąłem je w całości, z ogromnym przejęciem, strachem i wieloma wątpliwościami, bowiem wiedziałem, że na samym końcu mojej wędrówki, będę musiał zwrócić dar, który mi dano. Nie czułem z tego powodu lęku. Nie bałem się śmierci. Przeznaczenie wymagało od nas poświęcenia, na które każdy z nas był gotowy. Moje zaszklone oczy wodziły za sylwetką kapłana, odprawiającego starożytne modły. Tańczył wokół gasnącego ognia, co jakiś czas przenosząc zamglone spojrzenia na nasze twarze. Jego szczególnie palące i intensywne spojrzenie zderzyło się z moją skórą. Poczułem wewnętrzne ciepło, upał, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem. Miałem wrażenie, że z jakiegoś powodu jestem wyjątkowy, szczególny, wyróżniony. Otrzymałem misję. Większą niż moi pozostali kompani. Oddałem się jej bezgranicznie. Z wielkim przejęciem wsłuchiwałem się w słowa Wielkiego Króla. Przemawiał umiejętnie, jak najlepszy orator świata. Biła od niego siła i pewność. Zdecydowanie zagościło w każdej komórce jego ciała. Stał na środku piedestału, zaraz przed świętym ogniem i rozpostarł ręce na boki. Wyglądało to tak, jakby próbował objąć naszą ósemkę za pomocą swych rąk.
– Obdarzeni. Jesteście jedyną nadzieją strwożonego ludu. Ziemia nasza dogorywa. Wieczny płomień ustępuje bezlitosnej zimie. Oddech Ognistego Smoka nie ogrzewa już naszej ziemi. Musimy mu go zwrócić. Oddać mu jego ogień, który niegdyś podarował nam z dobroci własnego serca. Siedmiu z was poniesie w tej wędrówce klęskę. Tylko jeden dotrze na sam szczyt góry. Odnajdzie legowisko Smoka i odda mu ogień, z którego zostaliśmy stworzeni. Ognisty Smok ocali nas wszystkich. Pamięć po nieustraszonych obdarzonych przetrwa następne tysiąc lat, aż do kolejnego wypalenia.
Pośród skamieniałych ścian wzniosły się gromkie wiwaty. Ciche okrzyki najwyższych kapłanów i głośne pozdrowienia ze strony naszych braci i sióstr. Ciężar ogromnej odpowiedzialności wcześniej nie ciążył na naszych barkach, aż do tej chwili. Odprowadzono nas do komnat, w których przygotowano nas na długą i wymagającą podróż. Odziano nas, nakarmiono i napojono rozgrzewającymi napojami. Osiodłano nasze konie, lecz nie pozwolono nam zabrać ze sobą ekwipunku. Wszyscy wiedzieliśmy, że w obliczu tej podróży okaże się on zbędny. Mieliśmy zaopiekować się ogniem, darem który otrzymaliśmy i na tym skupialiśmy wszystkie swoje zmysły i pragnienia. Wyruszyliśmy niezwłocznie, jeszcze tego samego wieczoru, niedługo po ceremonii. W całym królestwie paliły się światła – pochodnie, lampy, lampiony, świece i ogniska. Ich ciepły blask oświetlał naszą drogę. Przeznaczenie wołało z oddali. Rozwierało przed nami czarne ramiona. Na samym końcu pochłonęło nasze sylwetki, nie pozostawiając po nas żadnego śladu. Broczyliśmy wśród zasp przez trzy dni i trzy noce. Mróz wypalał czerwone piętna na naszych śniadych twarzach. Ledwo otwierałem powieki. Czasami odnosiłem takie wrażenie, że rzęsy przymarzały do mojej skóry. Ostry mróz przenikał grube tkaniny, w które owinięto nasze ciała. Wewnętrzny ogień korzył się i uciekła w obliczu zabójczego zimna. Nie poddawaliśmy się.
Czarne konie gnały przez zamarznięte, pokryte śniegiem i lodem równiny. Potężne zaspy piętrzyły się wysoko, wznosząc się ku szaremu niebu. Drobne płatki śniegu wirowały wokół nas, uderzając o nasze na wpół przymknięte powieki. Przestrzeń przed nami tonęła w gęstej, szarobiałej mgle, jakby Ognisty Smok spopielił wszystkie drzewa rosnące na tym świecie i rozsypał ich proch w powietrznej próżni. Nasze gorące ciała walczyły z podmuchami szalejącego wiatru, aż wreszcie dotarliśmy do stóp najwyższej i najszerszej góry na całym świecie. Jej kontury tonęły pośród mlecznej bieli. Ledwo ją dostrzegaliśmy. Zatrzymaliśmy nasze konie, zsiedliśmy z nich i puściliśmy je wolno. Pozwoliliśmy im odejść. Wrócić do królestwa, gdzie tak samo jak nas, lud okrzyknie ich mianem bohaterów. Spełniły swoją rolę, teraz przyszedł czas na nas.
Zmrużyłem powieki i spojrzałem w górę. Wierzchołek skalistego monumentu spowijała nieprzenikniona biel wymieszana z czernią. Choć podskórnie czuliśmy, że cel naszej podróży znajdował się blisko, nie widzieliśmy go i ta świadomość napawała nas największym lękiem. Mimo obaw, dzikiego strachu i niepewności, każdy z nas wykorzystał swój dar, by ochronić ogień – gdyż tylko jego płomień mógł ocalić nas przed śmiercią z wychłodzenia. Najodważniejszy z nas – dzierżący w swym sercu dar odwagi – ruszył jako pierwszy. Rzucił się na skałę, jak rycząca lwica na swoją ofiarę i nie zważając na zacinający śnieg i drętwienie palców, dzielnie wspinał się w górę. W jego ślady podążył najsilniejszy z nas – silny bohater, który zawierzał swym mięśniom całe swoje życie. Doskoczył do skalistej formacji, rozkruszając jej powłokę. Obserwowałem, jak moi kompani odchodzą ode mnie i skupiają wzrok na czymś, co chowało się po drugiej stronie nieprzyjaznych chmur. Ja miałemtylko pasję. Wiarę, że wykonam to zadanie. Choćby nie wiem co, nie chciałem zawieść mojego ludu, ognistego króla, rodziny i przede wszystkim Ognistego Smoka, który czekał na jednego z nas. Byliśmy jego wybawieniem. Płomieniem na świecy jego życia.
Jako ostatni zbliżyłem się do skalistej formacji. Najpierw położyłem na niej jedną dłoń. Przez materiał grubej rękawiczki przedarło się dziwne ciepło – słabe i stłumione. Jakby we wnętrzu tej góry pulsował dogorywający płomień. Zimno przejmowało nad nim kontrolę, sprawiało, że z chwili na chwilę zmniejszało swoją moc i potencjał. Zacisnąłem usta i zagłębiłem palce w kruszącej się i zimnej powłoce. Powoli piąłem się w górę. Nie patrzyłem w dół, gdyż wiedziałem, że niczego bym tam nie dostrzegł. Głuche okrzyki moich kompanów, połączone ze świszczącym powietrzem przywodziły na myśl jęki zarzynanych zwierząt. Czasem wydawało mi się, że dochodziły z bliskiej odległości. Najczęściej z próżni poniżej mojej osoby. Wiedziałem, że góra próbowała mnie zmylić. Powstrzymać i zniszczyć, ale ja nie dawałem się nabrać na jej zwodnicze sztuczki. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem niczego tak intensywnego i wymagającego. Moje ciało – naprężone jak struna na smyczkowym instrumencie – drżało. Pot skraplał się na powiekach i przeistaczał się w małe, połyskujące kryształki. Otaczała mnie nicość i w niej też się pogrążałem.
Nie wiem, jak długo się wspinaliśmy. Dzień mieszał się z nocą, a noc przywodziła na myśl ponury dzień. Byłem wykończony. Czułem jak moje mięśnie rozrywa piekący ból. Łapałem łapczywie ostre powietrze, narażając gardło na zranienie. Ciało moje postanowiło się poddać, lecz umysł nieustannie wyznaczał jeden kierunek i w momencie, w którym zacząłem wątpić w utrzymanie mojego wewnętrznego ognia, dotknąłem czegoś dłonią. Zacisnąłem na tym palce i pod zwałem lodu wyczułem twardy materiał. Podciągnąłem się wyżej, natrafiając wzrokiem na zamarznięte ciało jednego z moich kompanów. Od razu go rozpoznałem. Był sumiennym człowiekiem. Każdy swój obowiązek wykonywał z podniesioną głową, lecz tym razem zwątpił w swoje umiejętności. Pozwolił, żeby jego wewnętrzny ogień zgasnął. Przymknąłem na chwilę powieki i odmówiłem w myślach króciutką modlitwę. Wierzyłem, że jeszcze się zobaczymy. Już nie w tym życiu, ale w następnym. Ruszyłem dalej, obserwując jak otaczająca mnie mgła gęstnieje. Wiedziałem, że nie wróżyło to niczego dobrego. Nie pozwoliłem jednak, by niepokój i zwątpienie zawładnęły moimi pragnieniami.
Śnieżna burza rozszalała się na dobre. Wspinaczka w tak nieprzychylnych warunkach pogodowych należała do bardzo nieroztropnych, dlatego też postanowiłem, że muszę znaleźć jakieś miejsce, w którym będę mógł przeczekać tę śnieżną apokalipsę. Na moje szczęście, gdy znalazłem się na krawędzi większej ze skał, spostrzegłem w oddali czarną dziurę, a w niej migoczący, pomarańczowy płomień. Ostatkiem sił doczołgałem się do groty i padłem wycieńczony przed moim kompanami. Jedni patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Inni z ukrytym podziwem. Pozostali kręcili powątpiewająco głowami.
– Tylko silni przetrwają panowie – powiedział ten, który w darze otrzymał siłę. Zakaszlał trzy razy, chrząknął i splunął na ziemię.
– I odważni. Trzeba mieć wielką odwagę, by zdobywać najwyższe szczyty – dorzucił odważny. Ogrzewał czerwone i obdarte do krwi palce, przy ogniu.
– Siła i odwaga na nic się nie zdają, kiedy nie posiada się dyscypliny. To ona jest kluczem do wszystkiego – skomentował sucho wojownik, którego talentem była właśnie dyscyplina. Patrzył na wszystkich z iskierkami wyzwania w ciemnych oczach.
– O charyzmie rozprawiali już pierwsi tego świata. To ona wiedzie człowieka na wyżyny doskonałości – dopowiedział następny.
Ja łypnąłem na niego zmęczonymi oczami.
– Tylko ci, którzy są pracowici wznoszą najwyższe pomniki – Mężczyzna pogładził materiał grubego płaszcza, patrząc w zamyśleniu na ognisko.
Wydawał się być najłagodniejszym z nich wszystkich i tak było w rzeczywistości.
– Lojalność to piękna cecha. Trudna do pielęgnowania i okiełznania. Lecz odpowiednio kierowana, potrafi przynieść sowite korzyści – Najpokorniejszy sługa ognistego króla, wykonał ceremonialny ukłon w stronę ogniska. Jego lica pokrył miły dla oka rumieniec. Ognisty oddech mocno go rozgrzewał.
Ja nie odezwałem się ani jednym słowem. Pozostali wojownicy spoglądali na mnie, próbując sprowokować mnie do jakiejś wypowiedzi, lecz nie czułem potrzeby wychwalania swojego talentu. Po cóż miałbym obwieszczać jego doskonałość przed innymi, skoro sam znałem jego wartość? Przymknąłem strudzone powieki, oddając się słodkiemu snu i odpoczynkowi, który nie trwał zbyt długo.
Wyruszyliśmy dosyć wcześnie. Nie wiedzieliśmy, czy był to dzień, a może noc? Widoczność wciąż była ograniczona, lecz śnieg i wiatr nieco ustąpiły. Ponownie zebraliśmysię do wspinaczki, lecz zanim którykolwiek z nas zdążył położyć dłoń na skale, jeden z wojowników padł na śnieg jak długi. Zerknąłem w kierunku ciała. Pomyślałem, że człowiek ten być może był pracowity. Wznosił spiżowe pomniki, ale czy aby na pewno w pełni oddawał się swojej pracy i wierzył w nią bezgranicznie? Uważałem, że nie, dlatego jego ogień szybko wygasł. Nie oglądając się już więcej za siebie, ruszyłem za towarzyszami, rozpoczynając kolejny etap wędrówki. Przywykłem już do piekącego mrozu, zdrętwiałych palców, dłoni i stóp. Pochłaniałem każde z tych doświadczeń, ucząc się, jak skutecznie się przed nimi bronić. Czas upływał, a z marazmu niekończących się myśli wyrwał mnieprzeraźliwy krzyk. Nie zdążyłem oderwać wzroku od pokrytej lodem skały, gdy poczułem, jak powietrze nad moją głową, a także za moimi plecami poczęło falować i nabrało furkoczącego rozpędu.
– Coś się dzieje na górze! – zawołał jeden z wojowników i w tej samej chwili inny z moich towarzyszy oderwał się od skały, jak kawałek lodu i z ogromnym wrzaskiem zaczął spadać w dół. Rozpoznałem w nim wojownika lojalnego. Być może lojalność była jego mocną cechą, lecz w obliczu większego zagrożenia nie myślał o ogniu i misji, którą miał wypełnić.
– Yeyənlər! – wrzasnął następny.
Uniosłem wzrok i skrzyżowałem go ze wzrokiem jednego z włochatych potworów. Czarne, zamglone ślepia patrzyły wprost na mnie, lecz nie uląkłem się i w momencie, w którym potwór, przypominający pająka, ruszył do ataku, wprawnie dobyłem swojego miecza. Wystawiłem go przed siebie i wbiłem go do jednego z ośmiu oczu pająka. Potwór zazgrzytał sztyletowymi zębami zsunął się ze skały, o mało co nie strącając mnie w ciemną przepaść. Syki i piski potworów niosły się szerokim echem, odbijały od skał i śniegu, który począł pękać.
– Musimy się ukryć! Zaraz nas strącą! Albo… – Charyzmatyczny wojownik nie zdążył dokończyć zdania, gdyż z najwyższej kondygnacji góry, ukrytej pod grubym zwałem mgły, wyłoniła się lawina, która obdzierała skały z wszelkich nieprzyjaciół, którzy ośmielili się zakłócić jej spokój. Wojownicy, jak i pająki rozpierzchli się we wszystkie strony, lecz ci, którzy znajdowali się najwyżej – siła i odwaga – zostali strąceni w szarą przepaść. Dobrze być silnym i odważnym w życiu, lecz te atuty nie są jednymi, które rozpalają w nas ogień chcenia i działania. Charyzmatyczny wojownik próbował wcisnąć się w szczelinę między skałami, lecz niechybnie spostrzegł, że wysuwa się z niej cień Yeyənləra. Nie zdążył zrobić uniku. Potwór zatopił w nim zęby, gasząc następny, dumny płomień. Zdyscyplinowany opadł z sił, widząc okrucieństwo, które dokonało się na towarzyszach niedoli.
– Podaj mi rękę – krzyknąłem do zdyscyplinowanego. Ogień rozjaśnił mój umysł i oczy. Pozwolił mi dojrzeć wyjście z sytuacji. Znalazłem szczelinę, w której chciałem się ukryć wraz z drugim mężczyzną. Ogień buchał we mnie nieposkromionym płomieniem. Czułem jak lód topniał pod moimi palcami i stopami.
Mężczyzna omiótł mnie zrezygnowanym spojrzeniem. Zerknął jeszcze w górę, szepcząc niezrozumiałe słowa, po czym pozwolił, by zwały śniegu pożarły jego ciało. W ostatniej chwili schowałem się w szczelinie, ogrzewając powietrze ciepłym oddechem. Zostałem sam. Ocalałem. Przyszłość królestwa leżała teraz w moich dłoniach. Przeczekałemlawinę i ruszyłem dalej w ciszy opłakując poległych mężczyzn.
Po następnych kilku dniach wspinaczki – z przerwami na sen i ogrzanie się – zdawało mi się, że rozpościerająca się nad moją głową mgła rozrzedziła się i przybrała barwę zsiadłego mleka. Odważyłem się rozejrzeć wokół, podziwiając niesamowity, zimowy krajobraz, który niszczył moją ziemię. Przypomniałem sobie, że wszyscy na mnie polegali. Powierzyli mi swoje życia. Zmobilizowałem mięśnie do dalszej wspinaczki, lecz ku mojemu zaskoczeniu, następna wysunięta skała okazała się być płaskim gruntem. Ostatkiem sił wczołgałem się na sam szczyt i ucałowałem zimne podłoże. Moje myśli ogarnęła czarna fala nieświadomości i zapadłem w głęboki sen. Gdy zbudziłem się, miałem wrażenie, że nastał nowy dzień. Śnieg nie prószył już z nieba. Chmury przeistoczyły się w białą watę. Wciąż zakrywały błękit nieba, lecz wyglądały przychylniej niż na samym początku mojej wędrówki. Podniosłem się na łokciach i usiadłem. W uszach odbijało się echo wietrznego śpiewu. Zaniepokoiłem się, gdyż czułem, jak moje ciało robiło się coraz chłodniejsze. Mój wewnętrzny ogień właśnie począł wygasać. Determinowany przez upływ czasu podniosłem się z ziemi i podążyłem przed siebie. Nie wiedziałem do końca, dokąd powinienem się udać, lecz gdy spostrzegłem na horyzoncie dużą, skalistą formację, intuicja podpowiedziała mi, że to tam powinienem teraz podążyć. Nie spuszczałem jej z oczu, a gdy zbliżyłem się do niej na wystarczająco bliską odległość, bym mógł objąć wzrokiem cały jej kształt, zamarłem. Uświadomiłem sobie, że patrzyłem na zamarznięte ciało naszego bóstwa – Ognistego Smoka, którego serce przestało bić na wieki. Wiedziony nagłym przypływem żalu zerwałem się z miejsca i obszedłem jego ciało dookoła. Gruba, lodowata skorupa pokryła go w całości. Zapłakałem gorzko, bowiem zdałem sobie sprawę, że przyniesiony przeze mnie ogień nie zdoła wskrzesić go do życia. Upadłem na kolana i położyłem dłoń na skamieniałym nosie smoka.
– Ognisty Smoku, jam jest Pasja. Ochraniałem twój ogień. Nie pozwoliłem mu się wypalić. Teraz zwracam go w akcie wielkiej wdzięczności, pokory i pragnienia, że uwolnisz mój lud spod oków lodu – wyszeptałem. Zacisnąłem zęby i powieki, czując jak ciepła energia wypełniła całe moje ciało.
Eksplozja żywego ognia dokonała się w sercu, a reszta rozlała się na wszystkie kończyny i dotarła do prawej dłoni, którą trzymałem na nosie Ognistego Bóstwa. Po chwili wyczułem, jak lodowa pokrywa pęka. Zagłębiłem w niej palce i otworzyłem oczy. Suchy trzask wypełnił powietrze. Wiatr wstrzymał swój obieg. Chmury rozeszły się, ukazując skrawki błękitnego nieba. Zza nich wyłoniło się pomarańczowe słońce – naturalny symbol ognia i ciepła. Jęknąłem z zachwytu. Udało się. Zwróciłem ogień potężnemu smokowi. Teraz czekałem na ten moment, w którym przebudzi się i dopełni ostatecznego dzieła.
Najpierw otworzył spękane od zimna powieki. Rubin jego gadzich oczu przeszył mój umysł jak harpun. Potężna para gorącego powietrza buchnęła z jego nozdrzy i owinęła moje ciało, jak pajęcza sieć. Nie poruszyłem się. Przed moimi oczami odgrywał się niesamowity spektakl. Skrzydła Smoka rozłożyły się, ukazując ich niesamowitą strukturę. Słyszałem wiele opowieści o Ognistym Smoku, lecz żadna z nich nie oddawała w pełni jego majestatu. Sam nie odnajdywałem odpowiednich słów, aby go opisać i podejrzewałem, że takowe w ogóle nie istnieją. Promienie słońca padły na jego ciało, a fontanna kolorów pokryła całą przestrzeń roztaczającą się wokół nas. Smok zakołysał cielskiem, a kilka łusek spadło na moją głowę. Przyjrzałem się jednej z nich. Z pozoru jej kolor przywodził na myśl antracytowe pióra czarnych ptaków, lecz pośród tej czerni tańczyły barwy, o których istnieniu w ogóle nie wiedziałem. Zachwyciłem się tym zjawiskiem, ledwo dostrzegając, że Ognisty Smok zniżył swoją głowę i wlepił we mnie czerwone oczy. Drążącą dłonią odłożyłem łuskę i przyklęknąłem na jedno kolano. Położyłem dłoń na sercu i rzekłem:
– Mym ogniem pasja. Ona nigdy nie umrze, a rodzący się z jej woli ogień będzie trwał na wieki. W czarnych, podłużnych źrenicach Smoka ujrzałem odpowiedź. Zdawało się, że przenikał mój umysł i wlewał do niego własne myśli.
– Mənimlə gəl. Pójdź ze mną.
Poszedłem. Ognisty Smok pozwolił się dosiąść. Wspiąłem się na jego grzbiet i razem opuściliśmy szczyt złowrogiej góry. Z perspektywy nieba wydawała się mała i nic nieznacząca. Zapomniałem już o nieszczęściu, które nękało mój lud. Oddech Smoka ogrzewał lasy, pola i wioski. Gorące podmuchy wiatru przywołały do życia uprawy i wznowiły bieg jedynej rzeki, która przepływała przez nasze królestwo. Ziemia Ognia znów mogła odetchnąć, witając erę tysiącletniej pomyślności. Wzleciałem wysoko ku słońcu, czując na policzkach jego żar. Ogień pasji mnie napełnił. Ognisty Smok stał się mną, a ja stałem się nim. Razem przemierzaliśmy najdziwniejsze krainy, a nasza podróż miała trwać tysiąc lat.
Legenda spisana i opowiedziana przez Pasję.